

Pomysł na książkę

PRACA NAD KSIĄŻKĄ


A jak to wyglądało od mojej strony? Opowiada Joasia:
Chwilami nie czułam, że pracuję, a byłam rozradowanym dzieckiem, które ktoś wpuścił do fabryki czekolady. W końcu mogłam poznać odpowiedzi na najróżniejsze nurtujące mnie pytania oraz zajrzeć za kulisy czy do sali ćwiczeń. Aż sama sobie zazdroszczę ; ).
Pomysł narodził się podczas którejś z wydawniczych burz mózgów. Córeczka Kasi (czyli redaktor prowadzącej naszej książki) akurat zafascynowała się tańcem, co zainicjowało rozmowę o balecie. Ja zaś bardzo się zżymałam na brak publikacji, które w prosty i popularyzatorski sposób mogłyby wprowadzić w baletową tematykę. I tak to się zaczęło.
Kim jest redaktor prowadzący? Trzymając się terminologii teatralnej, powiedzmy, że to ktoś w stylu reżysera, kto odpowiada za ostateczny kształt książki i współpracę różnych tworzących ją osób (oraz za całe mnóstwo bardzo niewdzięcznych formalności). Z Kasią ustaliłyśmy, że baletowa książka, jaką sobie wyobrażamy, nie powinna być tylko suchym zestawem wiadomości, a osobistą historią kogoś, kto umie zarażać innych swoją pasją. A że od dawna czytywałam blog Anety, wybór tej osoby był bardzo prosty.
Po tym, jak wstępnie z Anetą omówiłyśmy, jak wyobrażamy sobie treść, pierwszym krokiem było opracowanie konspektu. Wtedy powstał podział na poszczególne części i zarys ich zawartości. Mogłyśmy zacząć właściwą pracę: serię dłuuugaśnych, podzielonych tematycznie nasiadówek. Przygotowywałam się do nich trochę jak do wywiadów. Aneta jest wymarzoną rozmówczynią i do tego urodzoną gawędziarką, więc na pytania odpowiadała bardzo obszernie. A potem moja już była głowa, jaką nadać tym opowieściom strukturę, formę i rytm. Wymagało to ode mnie nieco wchodzenia w rolę – bo lwia część tekstu jest przecież w pierwszej osobie. Zatem musiałam dbać, by było tam słychać Anetę. Miejscami włączałyśmy w tekst archiwalne materiały blogowe (jak na przykład o doborze point, kontuzjach czy makijażu scenicznym) – tylko nieco przeredagowane. Czasem było na odwrót – i nasza rozmowa inspirowała później nowy wpis. Oczywiście pomagało mi bardzo, że pracę Anety znałam z perspektywy widza. Dzięki temu wiedziałam, że muszę, koniecznie muszę, zapytać, jak to jest wykonywać na pogrążonej w półmroku scenie, i to jeszcze na pochylni, Królestwo Cieni z Bajadery albo jak od strony realizacyjnej wyglądał taniec w deszczu w jednym ze spektakli. Z dużą fascynacją słuchałam przedstawieniowych anegdot i historii o różnych sytuacjach awaryjnych. Co zabawne – jedną to ja mogłam opowiedzieć Anecie. Jak to możliwe? Ona wtedy nie tańczyła, a ja byłam na widowni podczas „pechowego” spektaklu.
Kiedy dany rozdział był już gotowy, Aneta zgłaszała różne uwagi i jeszcze dłubałyśmy, poprawiałyśmy, uzupełniałyśmy, zmieniałyśmy. Tak naprawdę różne części powstawały nieco inaczej. Rozdział „techniczny” dostarczył największych atrakcji, bo wymagał zorganizowania sesji zdjęciowej (odbyła się w maleńkim studiu, ponoć niełatwo było w nim skakać czy robić podnoszenia;)). Aneta wybrała elementy, które chciała pokazać (i kostiumy do ich prezentacji). A gdy fotograf przesłał gotowe zdjęcia, ramię w ramię siedziałyśmy przy laptopie i mozolnie opracowywałyśmy maksymalnie zrozumiałe omówienia. Z kolei przy rysie historycznym prowadziłyśmy luźne rozmowy o dziejach baletu. Aneta pomagała mi uporządkować moją wiedzę, zaglądałyśmy do różnych źródeł i ustalałyśmy, jakie elementy powinnyśmy tu zawrzeć: od menuetów na dworze Ludwika XIV, przez reformę Noverre’a, po rewolucję Marty Graham. Podobnie było z omówieniami baletów, uformowałyśmy kółko dyskusyjne. A listę tytułów dobrałyśmy tak, by pokazać przekrój, zarówno balety z żelaznego klasycznego repertuaru – jak Jezioro łabędzie, jak i te współczesne, w przełomowych choreografiach Jiří Kyliána czy Williama Forsythe’a.
W końcu postawiłyśmy ostatnią kropkę… ale to wcale nie oznaczało zakończenia pracy. Szczególnie dla mnie – bo w tym przypadku jestem nie tylko współautorką, lecz także pracowniczką wydawnictwa. Zatem jestem zaangażowana w to, co się dzieje aż po wysłanie książki do druku. Nie ma taryfy ulgowej – chociaż sama piszę i redaguję, również moje teksty muszą wpierw trafić do redaktora językowego. Redaktor jest jak szlifierz, tyle że nie pracuje z cennymi kamieniami, a słowami. Poprawia potknięcia językowe, wyłapuje nielogiczności i niekonsekwencje, sprawdza różne podane informacje (na przykład zapis nazwisk, daty) oraz masę rozmaitych drobiazgów, z których zwykły czytelnik nawet nie zdaje sobie sprawy. Zredagowany tekst wraca do autora, a gdy poprawki są już zaakceptowane, można przystępować do projektowania layoutu oraz składu – nadania plikom tekstowym i materiałom ilustracyjnym formy książki. Naszą (łącznie z okładką) zaprojektowała Marta Krzemień-Ojak, a proces koordynowała niezastąpiona Kasia. Graficzka dostała wraz z tekstem wiele zdjęć. Część to były znane Wam zjawiskowe fotografie Ewy Krasuckiej ze spektakli Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, część – różne sesje Anety. Potrzebne były również ilustracje z agencji fotograficznych – choćby do części historycznej. Oj, pamiętam te długie godziny wertowania przepastnych agencyjnych zasobów, ale dzięki temu nasi czytelnicy i czytelniczki mogą „zobaczyć” Bronisławę Niżyńską czy Annę Pawłową. Do zdjęć, które ostatecznie trafiły do książki, trzeba było przygotować podpisy – niby drobiazg, ale też żmudna robota.
Graficzka przedstawiła Kasi kilka propozycji layoutu (a potem też okładki), aż w końcu powstały ostateczne i zaakceptowane wersje. Pierwszy skład też przechodził jeszcze metamorfozy, a gdy wreszcie był gotowy, można było przystąpić do korekt. Jest ich więcej niż jedna – różne osoby czytają tekst i zaznaczają na nim poprawki. Im więcej par oczu, tym lepiej. A i tak zwykle się przekradnie jakaś podstępna literówka czy inna psota chochlika drukarskiego.
Poza zwykłymi korektami w naszym przypadku miała też miejsce konsultacja merytoryczna, a więc bardzo mądra osoba przeczytała książkę, by wyłapać ewentualne potknięcia faktograficzne, które wymęczonym wielokrotną lekturą autorkom już umykały (jeszcze raz dziękujemy, pani Katarzyno!). A na głowie redaktor prowadzącej pozostał ogrom papierkowej roboty związanej z różnymi formalnościami oraz dziesiątki wiadomości do różnych osób i instytucji. W końcu pliki mogły trafić do druku… Potem, jak wiecie, nie obyło się bez perypetii, bo z powodu pandemii kwietniowa premiera przesunęła się na jesień. Cały pachnący farbą drukarską nakład prosto z drukarni wylądował na kwarantannie. Teraz trafia do księgarń, gdy pracę wznawiają teatry…
Nie wymieniłam tu wszystkich, którzy brali czy biorą udział w pracach (w tym na przykład osób z działu promocji i działu praw albo dbających o dystrybucję), bo omawianie mogłoby puchnąć w nieskończoność. Ale widzicie, że powstawanie książek to zupełnie jak tworzenie spektakli praca wybitnie zespołowa, w której każdy ma swoje zadanie i efekt końcowy wynika ze wspólnego wysiłku.
A po tym, jak spędziłam z Anetą tyle czasu, mogę Wam potwierdzić, że baletnice jedzą (nawet bagietki z dżemem!), a do tego zdarza im się słodzić herbatę. Nie są też chyba wcale takie okropne, skoro tyle czasu minęło od zakończenia pracy nad książką, a my się nadal kumplujemy. Zdradzę też, że choć na naszych spotkaniach roboczych byłyśmy bardzo zdyscyplinowane i starałyśmy unikać dygresji, zdarzało się, że jednak zdryfowałyśmy w rozmowie. Ciekawi Was, jaki to niezwykle poważny temat może połączyć tancerkę baletu i panią z wydawnictwa? Otóż… filmy z uniwersum Marvela i Gwiezdne wojny.
Joanna Kończak
Książka ma swoją premierę 2 września 🙂 mogę Wam zdradzić, że w środowe popołudnie wybieram się do Empiku w Arkadii 🙂 To nie żadne spotkanie autorskie, o takim będziemy Was ewentualnie informować, ale jakbyście chcieli żebym się podpisała na Waszym egzemplarzu to wiecie, gdzie mnie szukać 😉